FLISACY
O Kazimierzu Dolnym można znaleźć informacje nie tylko w lokalnych publikacjach, ale też w opracowaniach, odnoszących się do innych miejscowości. Za przykład niechaj posłuży książka „Flisacki Ulanów” autorstwa ks. prof. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego, wydana przez stalowowolskie Wydawnictwo Sztafeta w 1997 roku. .Książka, podobnie jak publikacja „Szkutnictwo i szkutnicy w Kazimierzu Dolnym w XVI-XVIII wieku” Józefa Kusa z Archiwum Państwowego w Lublinie (wyd. w 1986 r. przez Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Oddział w Kazimierzu) uznawana jest za kompendium wiedzy o dawnej żegludze śródlądowej.
Jeden z rozdziałów „Flisackiego Ulanowa”, zatytułowany „Flisactwo” jest poświęcony komunikacji rzecznej. Autor opisał w nim flisackie struktury organizacyjne, nazewnictwo związane z transportem wodnym, a także tradycje handlowe miasteczek wzdłuż Sanu i Wisły. Jako historyk i etnograf uzupełnił publikację o flisacki folklor. Właśnie w tej części znajdziemy wzmiankę o Kazimierzu Dolnym. Odnosi się ona do obrzędu, związanego z przyjmowaniem tzw. fryca do grona oryli, czyli pasowania na pełnoprawnego flisaka. Jeśli ta rekomendacja rozbudziła Państwa ciekawość, to zacytujmy fragmenty flisackich opowieści z kart publikacji ks. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego.
„Puszcza Sandomierska znana była już w XVII stuleciu z wywozu drewna. Jednakże szczegółowa analiza rodzimych tekstów źródłowych XVII w. doprowadza do przekonania, że Lubomirscy (z Charzewic – przyp. red.) nie byli nastawieni w tamtym czasie na eksport budulca. Stało się to dopiero w następnym stuleciu, a zwłaszcza w drugiej jego połowie. W tym czasie rozwinęło się flisactwo. Tutejsi ›oryle‹, bo tak pospolicie nazywano trudniących się spławem drzewa, zaciągali się do pracy nie tylko na miejscu (w Charzewicach – przyp. red.), ale wędrowali w tym celu także do Ulanowa i Sieniawy. Według bardzo niedokładnej listy, ułożonej w 1900 roku, na flis wyjechało z tutejszej okolicy ponad 70 mężczyzn, w tym co najmniej 25 z Pława. Brak zarobków, a także chęć przygód zapewniały początkowo flisactwu powodzenie. Jan Słomka twierdził, że oryle zarabiali pierwotnie od 100 do 200 koron. Wynagrodzenie to zostało obniżone w następnych okresach. Relacjonując sprawę zarobków pilchowianie (mieszkańcy wsi Pilchów – przyp. red.) utrzymywali, ›jak oryl dobrze oszczędzał, to za zapłatę mógł się okryć, kupić sobie buty, czasem także wojskowy płaszcz rosyjski i jeszcze do domu coś z tego oddał‹. Natomiast jastkowiczanie twierdzili, ›iż zarobiło się na parę butów sokołowskich (szytych w Sokołowie Małopolskim – przyp. red.) i na roczny podatek‹.
Praca flisaków była bardzo uciążliwa, niewygody podróży duże, organizowane we własnym zakresie odżywianie częstokroć niedostateczne. Toteż kiedy wzrosła popularność wyjazdów za granicę, flis zaczął podupadać. W okresie międzywojennym stawki wynagrodzeniowe uległy znów zwyżce i osiągały niekiedy 100-120 zł. Ale w tym czasie spław drzewa był już wypierany przez transport kolejowy. Tratwy na tym terenie montowano po raz ostatni w latach pięćdziesiątych. Zbijanie tratew, podobnie jak zwózka materiału na brzeg rzeki, nie wchodziło w zakres zajęć flisackich. Montażu tratew dokonywała grupa mężczyzn obznajmionych z pracą ciesielską, pod kierunkiem majstra, zwanego ›retmanem‹, który następnie kierował spławem drzewa. Zarówno miejsce, gdzie montowano tratwy oraz samą czynność zbijania zwano ›bindugą‹. Na omawianym obszarze znajdowało się pięć takich miejsc: w Pławie na błoniu nadsańskim, w ›chruścinie‹ położonej między Karnatami i Podsaniem, w Brandwicy na tzw. ›obladzie‹, nieco dalej na terenie posiadłości w Rzeczycy Długiej, które określa się mianem „w zatorach”, wreszcie w pobliżu Kępy. Drzewo na tratwy dostarczano na brzeg Sanu już w zimie. Do zbijania tratew przystępowano bezpośrednio po spłynięciu lodów i opadnięciu wody. Wstępną czynnością było odpowiednie przygotowanie brzegu rzeki w tym miejscu, gdzie przewidywano spuszczanie kloców do wody. Po odpowiednim więc wyrównaniu skarpy brzegowej, montowano pochylnię z kliku drągów, zwanych ›lgami‹. Kloce sortowano na brzegu według wielkości, by poszczególne tafle posiadały równe boki. Podczas opuszczania ich po pochylni pomagano sobie drągami i hakami, które pospolicie zwano ›bosakami‹. Drzewo układano w taflach jednokierunkowo, tj. wierzchołkami w stronę spływu wody. Poprzecznie wiązały je dwie ›spągi‹, które przytwierdzano do poszczególnych kloców masywnymi gwoździami o długości 20-25 cm. Szerokość każdej tafli nie przekraczała 7 metrów. Długość była różna. Spławiano także kantówkę, nawet dębową, którą nazywano tutaj ›plansumami‹. Poza tym spławiano podkłady kolejowe, te jednak układano w taflach na wzór wiązania elementów murarskich. Tafle formowano w ›pasy‹. Zazwyczaj w jeden pas ›spinano‹ 6-10 tafli, co mogło stworzyć szereg do 150 m długi. Do wiązania używano początkowo wici dębowych lub brzozowych, nazywanych ›pętami‹. W późniejszych czasach zastąpiono je metalowymi linami. Cztery pasy usytuowane równolegle tworzyły jedną tratwę. Zestaw ten był powszechnie stosowany nad dolnym Sanem. Natomiast na Wiśle, gdzie woda była głębsza, tratwy poszerzano dodatkowo o 2, a nawet 4 pasy. Pierwszemu szeregowi tafli nadawano miano ›głowy‹ , tylnym ›cala‹, środkowe zaś tworzyły ›buchtę‹.
Każda tratwa wyposażona była w urządzenia hamujące, sterownicze, przyrządy odpychające i przyciągające, budy noclegowe oraz ›kuchnię‹. Urządzenia hamujące mieściły się na głowie i calu tratwy, a jeśli była zbyt długa, także na środkowych taflach buchty. Były to jakby szpary (szer. 20-25 cm, dł. ok. 2 m), utworzone pomiędzy dwoma klocami i obramowane wokoło średnio grubymi bierwionami w formie niskiej skrzyni. W opisane otwory wtykano ›śryki‹, czyli brzozowe drągi około 6 m długie, które po opuszczeniu do dna rzeki i usztywnieniu w pozycji pionowej, unieruchamiały tratwę. Do usztywnienia śryków służył ›walec‹, umieszczony pomiędzy klinami, które nosiły nazwę ›tryblów‹ lub ›tubów‹ (Brandwica), i tkwiły ukośnie w obramieniu skrzyni. Śrykom, znajdującym się w zewnętrznych pasach, nadawano określenia: z lewej strony – ›ardfulne‹, z prawej – ›jałowe‹. W związku z tym komendy brzmiały: ›puszczaj‹ albo ›wybijaj ardfulnego‹, ›dawaj jołowego‹. Wybijanie śryków polegało na podważaniu drągiem walca w ten sposób, ›by wyskoczył z tyblów‹, po czym zwolniony śryk wyjmowano na wierzch tafli. Według J. Partyki, przednie śryki służyły do hamowania, na przykład kiedy zachodziła potrzeba skierowania tratwy do brzegu, albo ostrożnego przeprowadzenia jej przez zwężone przepływy wód. Przy unieruchomieniu tafli zapuszczano śryki na calu, oraz jeśli zachodziła potrzeba, także na buchcie.
Do sterowania służyły ›drygawki‹. Kształtem przypominały prymitywne wiosła o długości 6-7 m, które osadzano na masywnym kołku wbitym w spągę, zwanym ›kurczem‹. Również i w tym miejscu montowano obudowę z bierwion w formie trójkąta, której nadawano określenie ›stolca‹. Drygawki znajdowały się na początku i na końcu każdego pasa. Uruchamiano je na zakrętach i oraz w czasie przycumowywania i odbijania od brzegu. Hasło do ›robienia drygawkami‹ dawał prowadzący, nawołując ›głową do lądu‹ lub ›calem na wodę‹. Obok tego do popychania nieodzowne były drągi, które zwano również ›śprycami‹, oraz haki, których zapas zawsze znajdował się zawsze na tratwie. Pomagano sobie nimi również przy spychaniu tratew z mielizny.
Ilość szałasów noclegowych odpowiadała liczbie obsługi. Zazwyczaj w każdej budzie mieszkało po dwóch orylów. Retmanowi budowano szałas obszerniejszy od innych, który zajmował wyłącznie on sam. Na jego też budzie umieszczano w okresie międzywojennym pokaźną tabliczkę drewnianą z dużym napisem, oznajmiającym skąd i dokąd płynie tratwa oraz czyją stanowi własność. W umieszczaniu szałasów istniała dowolność. Jedni budowali je na pierwszych i końcowych taflach, inni zaś na buchcie. Szałasy miały kształt podłużnego stożka, z trzech stron zasłoniętego słomianymi matami. Wnętrze było wysłane także słomą. Oprócz spędzania w nich nocy i chronienia przed deszczem, szałasy służyły za przechowalnię odzieży i zapasów żywności.
Wymienione powyżej wyposażenia przygotowywali robotnicy. Najęci flisacy urządzali sobie jedynie kuchnie. Mianem tym określano niewielkie skrzynie, zbite z desek i opatrzone w dna. Wypełniano je ziemią, mułem i piaskiem, co chroniło przed przedostaniem się żaru do kloców tratwy. W celu zabezpieczenia ognia przed podmuchami silnego wiatru, pleciono z ›pręci‹ półkoliste płotki, które ustawiano zawsze od strony ›przeciągu‹, czyli jak mówiono ›od psiej dziury‹. Gotowano w żeleźniakach, słoninę zaś smażono w rynkach. Pewną ilość prowiantu zabierano z domu jak: ziemniaki, mąka, kasza jęczmienna, słonina, sól, kawa, cukier, czasem jajka. Zapasy uzupełniano w miarę potrzeby, w czasie postojów. Flis posiadał swoistą organizację. Przedsiębiorca handlu drzewem lub jego agent angażował ›retmana‹, z którym zawierał kontrakt, przewidujący między innymi miejsce i czas dostawy materiału spławnego, jego ilość, wynagrodzenie za wykonaną pracę, które obejmowało tzw. ›myto‹, czyli honorarium ›retmana‹ oraz ›strawne‹, to jest dzienne zapłaty dla oryli. Kupiec załatwiał również sprawy paszportów i odpraw celnych przy przejeździe przez granicę austriacko – rosyjsko – pruską. Retman z kolei dobierał odpowiednią ilość flisaków. Musieli być to ludzie młodzi, zdrowi i silni, gdyż spław zaliczano do prac akordowych. Zdarzało się, iż jeden retman podejmował się prowadzenia równocześnie dwóch, a nawet trzech tratew. W takich wypadkach zmuszony był angażować spośród wytrawnych oryli jednego lub dwóch zastępców, zwanych ›retmańczykami‹. Poza tym wyznaczał ›przedników‹, ›ardfulnego‹ i ›jałowego‹, którzy płynęli na głowie tratwy. Z tych, ardfulny uchodził za starszego rangą, jemu też przypadało wyższe wynagrodzenie od pozostałych flisaków. Retmańczykowie czuwali nad sprawnym wykonaniem wszystkich prac. Retman natomiast posługując się niewielką krypą, wyprzedzał zazwyczaj tratwy, wyznaczając, zwłaszcza na rozlewiskach, najbardziej dogodną trasę spływu.
Flisacy wybierali niekiedy spośród siebie wójta, który dbał o interesy ogółu, zbierał składki na wspólne poczęstunki, a także na msze do św. Barbary, czczonej w kościółku nadsańskim w Ulanowie oraz w rozwadowskim klasztorze kapucynów. On też przewodniczył w przyjęciu do grona oryli ›fryców‹, czyli tych, którzy po raz pierwszy wyruszali w flis.
Od fryców żądano wkupnego poczęstunku, który nazywano ›frycówką‹ lub ›frycowem‹. Na opornych wywierano presję, opowiadając makabryczne historie. Kilka takich opowiadań spisał na Zasaniu Wł. Wermiński. Zacytujmy jeden z fragmentów: ›fryc, który nie chce się okupić, będzie musiał w Kaźmirzu wyłazić z portkami pełnymi piosku na wysoką wieżę, w której nie ma drabiny tylko słup, nie ma też żadnych drzwi ani okien. W tej wieży został zamurowany kiedyś jakiś Maciek, który z głodu poogryzał sobie palce u rąk i umarł. A teraz każdy fryc musi na jego grób wynosić pioch w portkach‹.
Ponieważ przybijano do brzegu tylko w noc i przystanek w rzadko wypadał w Kazimierzu nad Wisłą, więc wymyślono nową anegdotkę: ›w Toruniu stoi na rynku kamienna baba, którą fryc będzie musiał przy wszystkich pocałować w d…, i tam mu już nie ujdzie na sucho, bo w Toruniu jest komora graniczna i z tego powodu postój będzie dostatecznie długi, żeby wypełnić wszystko dokładnie‹. Oprócz tego zadręczano fryców pytaniami, ›czy nauczyli się pacierza orylskiego?‹ Za naukę żądano okupu. W końcu oznajmiano z uśmiechem, że jest to najkrótszy pacierz, bo brzmi: ›Pirsze Toruń, drugie Świecie, Grudziądz trzecie‹.
Codzienny program zajęć flisaków przedstawiał się następująco: o świcie rozpoczynano przygotowanie do śniadania. W tym czasie retman penetrował najbliższy odcinek spławu. Po spożyciu posiłku zwalniano tratwy z uwięzi. Jeśli nie zaistniały przeszkody, spław kontynuowano do zachodu słońca. Przerwy zdarzały się na skutek ulewy albo ›posadzenia‹ drzewa na mieliźnie, co prowadziło niejednokrotnie do zdemontowania tratwy na pasy, by je przeprowadzić przez wąskie przesmyki głównego nurtu rzeki. W ciągu dnia gotowano obiad, spożywano go, prano bieliznę. Kolację przyrządzano po przycumowaniu tratwy do brzegu. W nocy flisacy odbywali na przemian ›stróżę‹, ponieważ na obszarze byłego zaboru rosyjskiego, który tutejsi oryle zwali pospolicie ›rusko – polskim‹, zdarzały się kradzieże śryków, drygawek, śpic, itp. Czuwający, dostrzegłszy lub usłyszawszy podpływanie łodzi, ostrzegał innych wołaniem ›buksa idzie‹. Płoszony złodziej posyłał takiemu zazwyczaj kilka przekleństw i znikał w ciemności, by po pewnym czasie próbować na powrót szczęścia w innym miejscu. Podobne incydenty nigdy nie zdarzały się na terenach zaboru pruskiego, gdzie zdaniem tutejszych orylów, ›ciężko było o kawałek drzewa‹. Tamtejsza ludność chętnie udawała się nawet w nocy do flisaków z prośbą o sprzedanie każdego zbędnego kawałka opału. Życie na tratwie było mało urozmaicone i wypełnione żmudną pracą od świtu do nocy. Nic przeto dziwnego, iż nowo zaciągnięci fryce rezygnowali już po pierwszym dłuższym postoju w Zawichoście. O takim wyrażano się z pogardą i drwinami, nazywając ich ›orylami do wybiegu‹ czyli od ujścia Sanu do Wisły; mówiono także: ›poszedł na flis rano a na drugi dzień matka jego nie zdążyła jeszcze odcedzić zimioków na wieczerzę, gdy on wrócił z flisu‹ (Jastkowice, Rzeczyca Długa).
W okresie galicyjskim transport drzewa rzadko docierał do Gdańska. Starzy tutejsi flisacy pamiętają stosunkowo dobrze trasę, którą przemierzali w tamtych czasach. Najpierw była komora celna w ›Zajchoście‹, gdzie rozpoczynała się ›Ruskopolska‹, następnie mijano ›Kaźmirz‹, Puławy, ›Iwangród‹ (Dęblin), Kalwarię, „Warsiawę‹, Płock, „Brocławek‹, Nieszawę, gdzie znajdowała się komora ›ruskopolska‹ od strony Prus, wreszcie Toruń i ›Siulecko‹ czyli Solec Kujawski. Tu najczęściej następowało zdanie tratew. Czasem jednak spławiano dalej do ›Bidgoszcze‹, względnie do Gdańska przez Świecie, ›Grudziuz‹ i ›Cców‹ (Tczew). Pokonanie trasy zajmowało około 6 tygodni. U celu podróży następowało rozwiązanie umowy. Retman sprzedawał pozakontraktowy materiał, na który składały się przeważnie listwy wiążące tafle, drzewo z urządzeń sterowniczych i hamujących itp. Stanowiło to jego dodatkowy zarobek. Oryle wracali do domu, względnie zawierali nową umowę z kupcami i agentami na bindugi do Pińska albo na Narew, Bug lub Wieprz. Tacy powracali w rodzinne strony dopiero w jesieni. Drogę powrotną odbywano pierwotnie pieszo. Trwała ona około miesiąca i była ona nie mniej uciążliwa jak praca na tratwie, gdyż ›trza było nieść na plecach tobołek z osobistym ekwipunkiem, spać w karczmach nie zawsze utrzymanych schludnie‹ (Charzewice), toteż ›niejeden oryl przyniósł z flisu wszy‹ (Pilchów). W późniejszym czasie flisacy korzystali z kolei, która kursowała z Gdańska do Torunia. Stąd zaś do Warszawy i z Warszawy do Sandomierza podróżowano statkiem, który popularnie nazywano ›maszynką wodną‹. Skracało to czas powrotu do kilkunastu dni.
„Flisacki Ulanów”, Wilhelm Gaj-Piotrowski, 1997
Wilhelm Gaj-Piotrowski (1924 – 2017), ksiądz katolicki, doc. doktor habilitowany, historyk, etnograf, regionalista, kolekcjoner. Fundator i założyciel Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli oraz pomysłodawca i donator Muzeum Jana Pawła II przy stalowowolskiej bazylice konkatedralnej pw. MB Królowej Polski.
Urodził się 3 czerwca 1924 roku w Charzewicach (obecnie dzielnica Stalowej Woli) Naukę gimnazjalną, rozpoczętą w małym seminarium kapucynów w Rozwadowie (dziś dzielnica Stalowej Woli) przerwała wojna. Przygotowania do małej matury kontynuował na tajnych kompletach. Świadectwo dojrzałości otrzymał jako ekstern w 1945 roku w Liceum Ogólnokształcącym im. Henryka Sienkiewicza w Krakowie. Po wygaśnięciu ślubów symplicznych (tzw. prostych, odnawianych co rok) zgłosił przejście do Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Skierowany przez tamtejszy rektorat do Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie odbywał dalsze studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach 1948-1950. Tam też uzyskał tytuł magistra teologii katolickiej. Święcenia kapłańskie przyjął 25 czerwca 1950 roku w Katowicach z rąk biskupa ordynariusza Stanisława Adamskiego. Jako kapłan pracował w diecezji wrocławskiej, m.in. w Chojnowie, Oleśnicy Śląskiej, Wołowie, Ożarach-Laskach. W latach 1960-66 kontynuował studia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, zakończone uzyskaniem dyplomu magistra pedagogiki. Rozprawę doktorską nt. „Parafia rozwadowska na tle przemian społeczno-gospodarczych w latach 1740-1944” przedłożył na Wydziale Teologicznym Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, uzyskując w 1971 roku stopień doktora nauk teologicznych ze specjalnością historii Kościoła w Polsce. Przewód habilitacyjny otworzył w Instytucie Historii Materialnej PAN w Warszawie i na podstawie oceny ogólnego dorobku naukowego i przedłożonej rozprawy habilitacyjnej „Kultura materialna ludu okolic Rozwadowa” otrzymał w 1985 roku stopień doktora habilitowanego nauk humanistycznych w zakresie etnografii polskiej. W latach 1989-1991 zajmował stanowisko docenta Uniwersytetu Wrocławskiego (Katedra Etnografii).
W 1991 roku przeszedł na emeryturę i zamieszkał w rodzinnych stronach. Zmarł 16 grudnia 2017 roku w wieku 93 lat. Pochowany został na cmentarzu komunalnym w Stalowej Woli.
Bibliografia ks. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego liczy blisko 200 pozycji. Najbardziej znane, to „Kultura społeczna ludu z okolic Rozwadowa” (Wrocław, 1967), „Kultura materialna ludu z okolic Rozwadowa” (Rzeszów, 1975), „Królewski zamek w Przyszowie w rejonie Stalowej Woli – Rozwadowa” (Rzeszów 1979), „Duchy i demony w wierzeniach ludowych z okolic Stalowej Woli – Rozwadowa i Tarnobrzega” (Wrocław, 1993), „Sanktuarium Matki Bożej w Rozwadowie – Farze 1754-1994” (Rzeszów, 1994), „Flisacki Ulanów” (Stalowa Wola, 1997), „Zanim powstała Stalowa Wola” (Stalowa Wola, 2000), „Z flisackich tradycji Ulanowa – Małego Gdańska” (Stalowa Wola, 2001), „Parafia farna w Rozwadowie 1740-1985” (Stalowa Wola, 2007).
W 1997 roku ks. Wilhelm Gaj-Piotrowski został przez Radę Gminy i Miasta Ulanów wyróżniony tytułem Honorowego Obywatela, a dwa lata później na wniosek flisackiego Bractwa Miłośników Ziemi Ulanowskiej pw. św. Barbary mianowano go Honorowym Kapelanem Flisaków.