Powstańczy kurier
W Kazimierzu Dolnym o powstaniu styczniowym pamięta się nie przypadkiem. Wielu mieszkańców miasteczka i jego okolic brało w nim udział. Niektórzy oddali w walce życie, innych zesłano na syberyjską katorgę, jeszcze innych pozbawiono majątku i praw obywatelskich. W większości są to bezimienni lub zapomniani bohaterowie. Ta opowieść jest o jednej z takich postaci.
Jadwiga Teodorowicz-Czerepińska w swojej znakomitej książce „Kazimierz Dolny, monografia historyczno – urbanistyczna”, wyd. w 1981 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza, tak opisuje te wydarzenia: W czasie powstania styczniowego w okolicach Kazimierza działała partia Leona Frankowskiego. Zwerbował on do udziału w powstaniu studentów świeżo zorganizowanego w Puławach Instytutu Politechnicznego. W chwili wybuchu powstania w nocy na 22/23 stycznia przyprowadził ich do Kazimierza, gdzie do powstańców puławskich dołączyło się kilkudziesięciu ludzi z organizacji miejscowej. Już w dniu 23 stycznia miało miejsce w Kazimierzu starcie zbrojne z żandarmami, po czym ogłoszono akt utworzenia Rządu Narodowego, odczytano dekret uwłaszczeniowy i zdarto orły rosyjskie. Wprawdzie studenci namówieni przez profesorów Instytutu powrócili do Puław, ale w Kazimierzu zorganizowano oddział w sile 600-700 ludzi pod dowództwem burmistrza z Markuszowa, Zdanowicza, który był zresztą człowiekiem nie nadającym się na to stanowisko. Wybór Kazimierza na ośrodek organizowania głównych sił lubelskich [nazywanych też oddziałem lubelskim] był słuszną decyzją Frankowskiego. Liczne wąwozy, wzgórza i lasy stwarzały dogodne miejsce do obrony. Znaczna odległość od silnego garnizonu lubelskiego umożliwiała powstańcom organizowanie się, szkolenie i dozbrojenie. Oddział zorganizował się w ciągu tygodnia, rozlokowany był częściowo w budynkach miejskich, a częściowo w wąwozach. Był to jeden z najlepiej zorganizowanych oddziałów na terenie kraju, jakkolwiek uzbrojenie było niedostateczne. Powstańcy posiadali nawet swojego kapelana w osobie ks. Głowackiego – reformaty. Sztab miał mieścić się według W. Gryza w magistracie w Rynku (czyli w kamienicy pod Krzysztofem). Jednakże posiadamy też z Kazimierza inny przekaz, w postaci tabliczki blaszanej, zdjętej z dworku „Walencja” na Górach, własności Broniewiczów, z napisem: „W tym domu w r. 1863 przebywało dowództwo partii Leona Frankowskiego, która dnia 1 lutego tegoż roku wyruszyła stąd wraz z Józefem Broniewiczem na pole walki, a dnia 2 lutego wojska moskiewskie doszczętnie zniszczyły folwark Walencję”. Istotnie dnia 1 lutego przybył do powstańców kurier z wiadomością o zbliżaniu się wojsk rosyjskich. Frankowski podjął decyzję o opuszczeniu Kazimierza i przeprawieniu się w Sandomierskie, czego dokonano pod Kamieniem. Dalsze losy powstania toczyły się poza Kazimierzem.
***
Jadwiga Teodorowicz-Czerepińska, a także inni historycy, wspominają w swoich opracowaniach o tajemniczym kurierze, który ostrzegł kazimierskich powstańców o zbliżającym się wojsku carskim. Kto to był, tego żaden z nich wszelako nie podał. Dopiero przypadek sprawił, iż udało się przywrócić pamięć o tej osobie. Stało się to możliwe dzięki niewielkiej książeczce, która przez wiele lat stała ma półce Biblioteki Związku Zawodowego Górników przy Kopalni „Gliwice”, potem Zakładowego Ośrodka Kultury „Carbon” KWK w Gliwicach, i w końcu na antykwarycznym regale. Maria Złotorzycka, autorka tejże książki pt. „O kobietach – żołnierzach w powstaniu styczniowym” (wydanej w 1972 r. przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych w Łodzi), w jednym z rozdziałów pisze: Wzmianek o bezimiennych uczestniczkach powstania jest sporo, ale i one nie mogą być podstawą do określenia, choćby w przybliżeniu, faktycznej liczby kobiet żołnierzy, które walczyły w szeregach powstańczych. Zaledwie o kilkudziesięciu spośród nich zachowały się obszerniejsze relacje. Tym to właśnie kobietom żołnierzom powstania styczniowego poświęcimy obecny rozdział tej książeczki, składając w ten sposób pośrednio hołd pamięci także tym nieznanym z nazwiska ani imienia. Elżbieta Muellerówna nosiła nazwisko niemieckie, ojciec jej był z pochodzenia Niemcem, z rodziny osiadłej w Końskowoli w Lubelskiem. Matka była Polką. Elżbieta czuła się również Polką i każda wieść ze stolicy w okresie przedpowstaniowym wywoływała w jej sercu pragnienie poświęcenia się dla sprawy narodowej. Mieszkała w domu swojego dziadka, jedynej bliskiej osoby, który prowadził niewielki zajazd. Pomagała mu w pracy. Miała 18 lat i była śliczna jak poranek w dzień wiosenny. Na kilka miesięcy przed wybuchem powstania bateria artylerii carskiej przybyła do Końskowoli pod dowództwem pułkownika, żonatego z Polką, mówiącego w domu po polsku, ale podającego się za Litwina. W gruncie rzeczy był carskim służbistą, bezmyślnym okrutnikiem. Wśród oficerów baterii był Polak, Feliks Szukiewicz, który, kształcąc się w Petersburgu, należał do organizacji rewolucyjnej Polaków i Rosjan wraz z Jarosławem Dąbrowskim i innymi. Był więc jednym z tych oficerów w wojsku carskim, na których najbardziej liczył Komitet Centralny Narodowy w razie wybuchu powstania. Pomiędzy młodym oficerem, który otrzymał kwaterę w zajeździe Muellera a Elżbietą zawiązała się przyjaźń. On mówił jej o bliskiej walce z caratem, ona słuchała rozpromieniona. Była szczęśliwa, gdy do Końskowoli przyjechał organizator sił zbrojnych z Warszawy, niejaki Władysław G., aby odbyć naradę z miejscowymi spiskowcami, a także i przede wszystkim z Szukiewiczem. Pewnego razu Elżbieta szepnęła Szukiewiczowi, że i ona wybiera się do powstania. Pochwalił ją i powiedział, że będzie dużo roboty z przygotowywaniem szarpi, opatrunków oraz – w szpitalach. Odpowiedziała mu na tę pochwałę: „Skubanie szarpi zostawmy osobom starszym, słabym. W razie potrzeby utrzymam w ręku karabin jak każdy mężczyzna. Chcę być czynna tam, gdzie trzeba odwagi i poświęcenia… Jestem gotowa pójść w ogień”. Stała się cicha, zamknięta i skupiona spokojem powziętego postanowienia. Nadszedł dzień wybuchu powstania. Organizator, Władysław G., udał się do Puław, by stanąć na czele młodzieży z Instytutu Rolniczego. Punkt zborny został wyznaczony w Kazimierzu nad Wisłą. Kierunek marszu prowadził przez Końskowolę. Szukiewicz z niepokojem oczekiwał wieczoru, toteż zaraz po południu rozpoczął inspekcję terenu i nieoczekiwanie stwierdził, że pułkownik, na ogół mało ruchliwy, tego przedwieczerza kręcił się koło stajen, gdzie stały konie artylerzystów i oglądał armaty. Szukiewicz wrócił na kwaterę zaniepokojony. Nagle usłyszał dochodzący od rynku odgłos bębna, co oznaczało, że bateria ma stanąć w pogotowiu bojowym. Nie ulegało wątpliwości, ze ktoś zdradził plan wymarszu młodzieży z Puław. Rozpacz i przerażenie Szukiewicza nie miały granic, musiał bowiem iść na wezwanie i – może – wkrótce być świadkiem rzezi. O uprzedzeniu oddziału z Puław nie było mowy. Czas naglił do powzięcia decyzji. Nagle zjawiła się Elżbieta, również zaniepokojona odgłosem bębna i osobliwym ruchem w miasteczku. Szukiewicz podzielił się z nią straszliwą wiadomością. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła się ku drzwiom i w jednej chwili zniknęła. Wróciła późną nocą przemoczona do ostatniej nitki, w poszarpanej odzieży, w wykoślawionych butach. Biegła bowiem w tę zimną, dżdżystą noc w kierunku Kazimierza przez pola i lasy, na przełaj, byle prędzej. Dotarła wreszcie do oddziału Puławian we wsi Gajewo pod Kazimierzem. Z początku nie chciano dać wiary tym informacjom, poznał ją jednak Władysław G., uwierzył i – zarządził marsz w innym kierunku. Uratowała w ten sposób oddział młodzieży od niechybnej zguby, ale sama swój czyn przypłaciła życiem. Zachorowała bowiem na zapalenie płuc i ani troskliwa opieka dziadka, ani lekarz nie zdołali jej uratować. W malignie będąc, szeptała tylko o grożącym oddziałowi powstańczemu niebezpieczeństwie. W tym miejscu można zadać pytanie, na ile opowieść ta jest prawdziwa. A może to tylko piękna, romantyczna legenda? Otóż jest mocne potwierdzenie tej relacji. W archiwalnych egzemplarzach krakowskiej gazety codziennej „Czas”, w popołudniowych dodatkach, od 23 do 30 stycznia 1913 roku (nr: 37, 39,43, 45,49), ukazały się fragmenty pamiętnika Feliksa Szukiewicza, w którym wspominał swój pobyt w Końskowoli. To właśnie z tego diariusza Maria Złotorzycka czerpała informacje pisząc swoją książkę. Oktawian Feliks Odrowąż Szukiewicz (1840-1914) był wychowankiem konstantynowskiej szkoły wojskowej w Petersburgu, a następnie podporucznikiem artylerii rosyjskiej w Dęblinie. Po wybuchu powstania porzucił służbę w wojsku rosyjskim i udał się w Augustowskie, gdzie pierwsze miesiące spędził w oddziale Józefa Ramotowskiego, a następnie uformował szósty oddział powstańczy, którego został dowódcą. Po klęsce powstania styczniowego wraz z żoną Bronisławą (która też brała udział w powstaniu) i córką Antoniną wyemigrował do Szwecji, gdzie z rodziną zamieszkał w Sztokholmie.
***
Należy też wspomnieć jak potoczyły się dalsze losy kazimierskich powstańców. Na wieść o zbliżaniu się do Kazimierza wojsk rosyjskich, dowództwo oddziału powstańczego postanowiło opuścić miasteczko, by uniknąć okrążenia, a także nierównej walki ze znacznie lepiej uzbrojonym wojskiem rosyjskim. Część powstańców przeprawiła się promem za Wisłę, a pozostali dotarli do lasu w okolicach Rogowa i Polanówki (gmina Wilków n. Wisłą). Tam podzielili się na mniejsze grupy i rozpoczęli marsz w kierunku Kamienia, by tam przeprawić się na lewy brzeg Wisły. Jedna z grup powstańczych kierująca się na Wilków, została dostrzeżona i zaatakowana przez carski odział Kozaków. Potyczka rozegrała się w rejonie między Szczekarkowem, Kłodnicą i Wrzelowem. Powstańców uratowały mokradła nad rzeką Wrzelowianką, Wszystkie rozproszone grupy dotarły na miejsce zbiórki 2 lutego, następnie przeprawiły się za Wisłę i w okolicy Solca założyły obóz. Część powstańców (w tym odpowiedzialny za kasę powstańczą Józef Broniewicz) próbowała na własną rękę przedostać się Wąchocka, gdzie stacjonował obóz Mariana Langiewicza. Reszta pod dowództwem Antoniego Zdanowicza, który prawdopodobnie chciał walczyć samodzielnie, skierowała się w kierunku Sandomierza. To właśnie za tą grupą rozpoczął pościg pułkownik Jerzy Miednikow z czterema rotami piechoty i sotnią kozacką. O zmierzchu 8 lutego powstańcy rozlokowali się na terenie dworskiego ogrodu Karskich w Słupczy k. Sandomierza, odpoczywając po forsownym marszu. Dowodzący oddziałem Antoni Zdanowicz pozwolił rozpalić ogniska, nie wystawił też straży. To – niestety – zgubiło powstańców. Rosjanom ułatwił też atak pewien chłop z Gór Wysokich, który za pieniądze wskazał miejsce postoju powstańczego oddziału. Bitwa, a właściwie rzeź, była krótka. Moskale zabili dwudziestu ośmiu Polaków i ranili kilkudziesięciu. Nakazali też natychmiast pochować zabitych. Ich mogiła znajduje się na cmentarzu w Górach Wysokich. Jednocześnie Rosjanie wyszukiwali rannych, przetrząsając pobliską wieś Dwikozy. Znaleziono tam i dobito bagnetami kolejnych trzydziestu ośmiu powstańców. Wszystkich pochowano we wspólnym grobie w Dwikozach. Na mogile tej w 20-leciu międzywojennym zbudowano pomnik z orłem. Antoni Zdanowicz zdołał zbiec, ale wkrótce sam poddał się Rosjanom. Zesłany na Syberię, wkrótce zmarł. Około 150 powstańcom udało się wyrwać z kleszczy wojsk rosyjskich. Wielu z nich walczyło później w innych oddziałach powstańczych, niektórzy wyemigrowali do Francji, a nawet do Ameryki Południowej. Pod Słupczą walczył i zdołał się uratować siedemnastoletni Adam Chmielowski, wówczas student Instytutu Politechnicznego w Puławach. Usiłował przedostać się przez granicę, ale złapany przez Austriaków, został zamknięty w twierdzy w Ołomuńcu. Stamtąd uciekł i ponownie przystąpił do powstania. W kolejnej potyczce, ciężko ranny, dostał się do niewoli rosyjskiej, gdzie amputowano mu strzaskaną nogę, a następnie na polecenie generał-gubernatora Berga zwolniono, a właściwie zaniechano aresztu. Adam Chmielowski to późniejszy święty Brat Albert, wyniesiony na ołtarze przez Jana Pawła II.